Są takie miejsca, które działają na mnie jak magnes, dlatego mój powrót do Londynu był wyłącznie kwestią czasu. Podczas tego pobytu odkryłam kilka ciekawych miejsc, którymi chciałabym się dziś z Wami podzielić.
Zdecydowałam się na hotel w dzielnicy Hyde Park, położony naprzeciwko największego parku w Londynie. Cicha, urocza okolica. Jedyny minus – najbliższa sojowe cappuccino serwowane jest w Coście aż 8 minut drogi spacerem ;) Z kolei po dwudziestu minutach marszu na południe przez Hyde Park, znajdziemy się w mojej ulubionej dzielnicy – Knightsbridge. Klasyczna, angielska zabudowa, mnóstwo zieleni, detale architektoniczne czy mieszkańcy wyprowadzający na spacer swoje dostojne charty i beagle – ta okolica jest aż przesiąknięta klasycyzmem. Mogłabym tu zamieszkać na dłużej.
A na popołudniową herbatkę zawsze można wpaść do Harrods, czego nie mogłam sobie odmówić… Być w Londynie i nie odwiedzić swojego starego kolegi to nie przystoi ;) Jednak tym razem odpuściłam sobie wszelkie stoiska kosmetyczne.
Guerlain odwiedziłam w Selfridge. Nowa gama zapachów Parisienne jest przepiękna!
Swoje ciekawskie oko zawiesiłam głównie na biżuterii i dodatkach. Dla mnie biżuteria to nie tylko ozdoba, ale też małe dzieło sztuki… Wystarczy spojrzeć na ekskluzywną biżuterię Dior, która odbiega od jakichkolwiek popularnych wzorów, jest zupełnie unikatowa, wyraża pewną tradycję i filozofię tego Domu Mody. Oczywiście może się podobać lub nie, ale to stanowi o tym, że jest ”jakaś’’, ubierając tę biżuterię czujesz się wyjątkowo. Oczywiście o ile Cię na nią stać, bowiem ceny są niebagatelne, począwszy od 10 tys. zł do nawet 70 tys. zł za zegarek w w kolorze fioletowego Nefrytu. Póki co, to nie moja liga, może kiedyś… jak zwariuję ;)
No dobra, już zwariowałam… Nie będę owijać w bawełnę, z Dior w Harrods przeżyłam rozstanie, ale za to złączyłam się w upojnym uścisku z Chanel – Karlowi nie mogę przecież odmówić ;) Wykonał dobrą robotę i stworzył kolejną piękną kolekcję…
W moje ręce wpadła torebka z ”lotniskowej’’ edycji, a także kilka błyskotek. Czasami mam wrażenie, że nie jestem sobą – na myśli mam te chwile szaleństwa w Chanel, kiedy mój rozsądek idzie w łeb… ale wtedy sobie przypominam takie fajne przysłowie: ”raz się żyje’’ albo sytuacyjne ‚’jutro lecę samolotem, kto wie co będzie’’ i takie tam… aby wytłumaczyć chwilę słabości. I dobrze mi z tym, o! :)
Przy okazji po raz kolejny dziękuję naszej rodzimej reprezentacji w butikach Chanel za świetną obsługę… Kasi i Natalii, bardzo pozytywne osoby, które dopomogły mojemu szczęściu, ku rozpaczy portfela :)
To ponarzekałam. Przy okazji sprawdziłam najnowsze kolekcje znanych projektantów w dziedzinie ”fatałaszków’’. Tak sobie pomyślałam, że potrzebuję płaszcza i może jakaś fajna bluzka wpadnie… Przymierzyłam Gucci, a spodobał mi się Valentino… nie kupiłam nic – taka zawiła kobieca natura :) Gucci był za ciasny w ”biuście’’, a Valentino – to już grają w Polsce, ale w niższych cenach. Niestety lub stety, ale wiele popularnych sieciówek wzoruje się na modzie z wybiegów i nie tak trudno kupić fajny wzór w duuużo korzystniejszej cenie.
Pech chciał, że na wyjściu z Harrods zaczaiła się na mnie pewna znana w UK perfumeria SPACE.NK.apothecary . Śledzę ich profil na Instagramie, więc nie było innej możliwości abym chociaż na sekundkę tam nie zaglądnęła. A to było moment po tym jaka byłam z siebie dumna, że jak dotąd nie dokonałam żadnego zakupu kosmetycznego ;) W każdym razie na wstępie przywitały mnie takie marki jak Hourglass, Chantecaille, Kevyn Aucoin i inne, które stanowią przedmiot pożądania każdego kosmetycznego freak’a. Wybrałam dla siebie trzy rzeczy, tylko trzy rzeczy… rozumiecie mnie prawda? Szerszy opis upolowanych kosmetyków pojawi się w osobnym wpisie.
Cóż dalej mówić gdy największe emocje już opadły? Pora odpocząć np. przyglądając się niesamowitym okazom w British Museum… Z określeniem ”niesamowite” to trochę ubarwiłam ;) Bo jakoś chyba byłam tego dnia zbyt mało natchniona i wszechobecna archeologia tego miejsca nieco mnie znudziła, co nie oznacza, że muzeum nie wywarło na mnie wrażenia. To ogromny gmach, do którego po wejściu nie tylko zaroiło się od ludzi, ale i od myśli… Myśli, że na przykład Karl miałby tu używane i pokaz Chanel byłby niesamowity. Po za tym to chyba nie był mój dzień…
Prawdziwe obcowanie ze sztuką odbyłam następnego dnia w The National Gallery. Malarstwo to temat zdecydowanie bliższy mojej duszy niż historyczne wykopaliska. Gdy byłam nastolatką bardzo chętnie sięgałam po albumy malarzy, kręciło mnie to po prostu i pobudzało wyobraźnię… Czasami zamiast do szkoły chodziłam do księgarni, gdzie godzinami przeglądałam albumy.
Za każdym razem gdy spoglądam na dany obraz czuje jakbym w niego wchodziła… oczywiście nie fizycznie, ale duchowo. Jest to niesamowite przeżycie, gdyż obraz to nie tylko połączenie farb i kształtów, ale opowiedziana historia, wyrażone emocje… Prawdziwe dzieło właśnie tym się charakteryzuje, jest naładowane emocjami i już nawet nie chodzi o tą perfekcję chociaż może właśnie o to chodzi, że perfekcja przejawia się nie tyle w idealnej prostocie kresek, ale w ich rytmicznym zakrzywianiu i prostowaniu, tak aby oglądający został poruszony… A może odkrył w nich jakieś swoje bardziej widoczne lub ukryte emocje? To chyba właśnie chodzi o te ukryte emocje, ponieważ na co dzień o nich zapominamy, dlatego często ludzie powtarzają, że do Muzeum czy Galerii idą się po prostu ”odchamić’’.
To jednak nie koniec wrażeń… Przyznam, że choć ta moja historia rysuje się dość lekko, to Londyn nieźle mnie przegonił. Na co dzień nie pokonuję tylu kilometrów jednego dnia, w takim tempie, w taki chłód (co musiało zaowocować przeziębieniem sic!). W każdym razie ostatniego dnia byłam szczęśliwa, że wracam do Polski i przestanę się męczliwie ekscytować ;) Czekał mnie tylko ten jeden ”boję się” lot…
Po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa i 150 kilometrów sklepów, udałam się pod bramkę w oczekiwaniu na boarding. Po chwili okazało się, że nasz samolot będzie opóźniony o kilkadziesiąt minut. Ostatecznie weszliśmy na pokład godzinę po czasie. Gdy samolot został wypchnięty spod terminala i rozpoczął ostateczny test systemów przed startem okazało się, że … „wystąpiła usterka techniczna silnika” i samolot musi wrócić pod terminal celem dokładnego sprawdzenia. W tym momencie – nie wiedzieć czemu – ustawiła się długa kolejka do toalety… Po około 30 minutach kapitan oznajmił pasażerom, że to tylko błąd oprogramowania, technicznie wszystko jest sprawne i za chwilę startujemy. Panikuję nawet gdy wszystko jest w porządku, wtedy – myślałam, że dostanę zawału. Jakimś cudem samolot jednak nie spadł, a ja szczęśliwie wylądowałam w Gdańsku. To był ostatni raz jak wsiadłam do samolotu! ;)
Pingback: Londyn - moje przemyślenia i ulubione miejscaBeautyicon Blog – Opinie i recenzje kosmetyków z nutą lifestylu()