Gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedział mi, że polecę w tym roku do Afryki pomyślałabym, że to żart. Nie chodzi o to, że nie wierzę iż mogłabym się tam znaleźć, ale nie spodziewałabym się, że otrzymam propozycję wyjazdu do jednego z ładniejszych miejsc na Ziemi, będę przebywać w najbardziej ekskluzywnych hotelach… i to w dodatku w jednym z najzimniejszych w Polsce miesięcy w roku. Czy to nie brzmi jak bajka?
Przygotowania do podróży
Wstyd się przyznać, ale nigdy wcześniej nie leciałam samolotem. W dużej mierze wynikało to z lęku przed lataniem… Nie wiem do końca dlaczego tak bardzo boję się latać, być może jest to skutek oglądania programów typu „Katastrofa w przestworzach”. Pomimo pewnej wiedzy na temat fizyki i konstrukcji samolotu trudno mojemu umysłowi przyzwyczaić się do myśli, że tak ogromna i ciężka maszyna może wznieść się w powietrze. Pomijając aspekt latania, o którym więcej napiszę w kolejnym punkcie, musiałam przygotować się do wydarzenia, na które leciałam do Maroko i odpowiednio spakować bagaż podręczny, w którym zmieściłam wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Nie chciałam aby niezbędne mi rzeczy podróżowały w bagażu głównym ze względu na ryzyko jego czasowej lub całkowitej utraty, tym bardziej, że cały wyjazd obejmował okres 4 dni. To co znalazło się w mojej podręcznej kosmetyczce, którą zabrałam do samolotu znajdziecie w tym wpisie:
>> PODRÓŻNA KOSMETYCZKA DO SAMOLOTU <<
Jedną z kosmetyczek zapakowałam do torebki, a drugą zmieściłam do bagażu podręcznego, który również leciał ze mną na pokładzie samolotu.
Przed wyjazdem poczyniłam kilka zakupów, w tym sukienki (Benetton), w której wystąpiłam na głównej gali. Byłam również na opalaniu natryskowym (zdjęcie z prawej) oraz w pracowni Konrada Kłos ”Hair Emergency”, który podciął i wycieniował moje włosy, nadając im lekkości. Jak się okazało już na miejscu – taka fryzura świetnie spełniła swoje zadanie – nie wymagała żadnej dodatkowej stylizacji aby dobrze prezentować się dłuższy czas.
Lęk przed lataniem: Nie taki diabeł straszny jak go malują
Przed podróżą sporo mówiłam o samym strachu przed lataniem – sprawdzając kilka razy dziennie rejsy na Flightradar24. Bałam się do tego stopnia, że z czasem zaczęłam dowcipkować z tej fobii, śmiejąc się że lecąc samolotem narażam życie by odbyć tą cudowną podróż ;) Na pewno będziecie się śmiać, ale z tym wiąże się kilka anegdot z podróży – gdziekolwiek byłam dopadały mnie fobiczne myśli…
Przed pierwszym lotem w hali odlotów Lotniska Okęcie poszłam kupić kanapkę i jedna z pań przygotowujących dania po ujrzeniu mnie, najpierw stanęła jak wryta by następnie powiedzieć, że „wyglądam jak anioł”. Nie wiem co to miało znaczyć, zarówno mnie i drugą panią z obsługi na chwilę zamurowało. Oczywiście moja fobia dopisała swoje trzy grosze do tej historii i pomyślałam, że ta podróż dobrze się nie skończy skoro za życia zostałam już aniołem ;)
Tuż przed otwarciem bramek wiodących na pokład samolotu zauważyłam, że pierwsza w kolejce stoi Joanna Krupa (modelka, znana z telewizyjnego show ”Top Model’’) i wiecie co pomyślałam? Skoro leci z nami JK nic złego zdarzyć się nie może… To byłby już zbyt duży precedens i na pokład weszłam nieco spokojniejsza ;)
Pierwszy lot i każdy kolejny odbyły się bez żadnych problemów. Co prawda chwilami trzęsło (niewielkie turbulencje), a na pokładzie samolotu lecącego z Casablanca do Franfukrtu pojawiło się mnóstwo osób innego wyznania, które po serii zamachów na świecie wzbudzały moje obawy, to oficjalnie mogę ogłosić, że wszystkie moje obawy były bezpodstawne… co nie zmienia faktu, że nadal boję się latać :P
Najbardziej w czasie lotu lubię moment gdy samolot uzyskuje wysokość przelotową, jest nad chmurami i za oknem pojawia się spokojny, błękitny horyzont. Jest to bardzo relaksujące doznanie i chwila kiedy można spokojnie wbić się w fotel… i zagrać w gierkę na telefonie ;) Nie trzeba już obserwować niepokojąco poruszających się w tą i z powrotem pasażerów owiniętych w długie sukna – a tacy współpasażerowie się zdarzali. Chcieli rozprostować nogi czy co? ;)
Aaa i muszę wspomnieć o niemiłym panu, który mimo mojej ogromnej prośby o 2 miejsca obok siebie w samolocie, oszukał podczas wydawania biletów i rozsadził mnie z moim „buforem bezpieczeństwa” lub inaczej mówiąc – człowiekiem, który po wejściu do samolotu skrupulatnie przeczytał instrukcję Airbusa 320-200 i poinstruował mnie jak mam się zachowywać w czasie ewentualnego zagrożenia. Przyznam, że nie słuchałam tych wskazówek licząc, że w razie awarii przyjdzie mi z pomocą, a tu proszę… wracając z Marakeszu dostaliśmy miejsca w zupełnie innych rzędach! Co to była za panika, lepiej nie mówić ;) Jednak jak to w życiu bywa, nawet w najgorszych momentach zdarzają się dobrzy ludzie rozumiejący ten „ból”. Ostatecznie zakończyło się na zamianie miejsc… Byłam bezpieczna! :)
Do Frankfurtu dolecieliśmy wieczorem około godziny 19. Po wyjściu z samolotu musiałam odreagować na zakupach… Poczułam zapach cywilizacji… lub po prostu wyczułam perfumerię! ;)) W nos wpadły mi nowe perfumy Narciso Rodriguez, których w Polsce jeszcze nie widziałam. Moimi łupami zostały kosmetyki marki Rituals, która nie jest dostępna w Polsce, a szkoda…
W Warszawie byliśmy około godziny 22. Kapitan samolotu o imieniu Markus dał czadu, zarówno podczas wznoszenia jak i lądowania. Najpierw ostro i pewnie wzniósł się na nieboskłon, by później tak samo ostro przyhamować na płycie lotniska – aż wybiłam się z fotela w przód. Reszta podróży to już tylko stara, poczciwa, polska taksówka zawożąca mnie bezpiecznie w 15 minut do domu. Nic ciekawego.
W atmosferze egzotycznego luksusu
Gdy wylądowaliśmy w Casblance po miesiącach tkwienia w szarej, polskiej rzeczywistości coś mnie olśniło… i nie była to wcale żadna idea, tylko afrykańskie słońce ;) Tuż po wyjściu z rękawa lotniczego uderzyło mnie ogarniające ciepło i słońce. Smugi światła przebijały się przez halę przylotów rzucając cienie na ściany. W powietrzu unosił się afrykański pył (lub Ebola – co przeszło mi przez myśl ;)) i zrobiło mi się po prostu błogo… wróciły wspomnienia lata. Zapach unoszący się w hali kojarzył mi się z ziemią, słońcem, był taki hmm… „organiczny”? Oczekując w kolejce na wizę pomyślałam, że to niemożliwe czuć się tak odmiennie, jakby w innym świecie. Przy okienku obsługa lotniska zapytała mnie czy jestem tu pierwszy raz, jaki jest cel wizyty i próbowała wypowiedzieć, a raczej wybełkotać moje trudne nazwisko, które widocznie ich rozśmieszyło ;) Na koniec życzyła udanego pobytu i odprawiła ze stosownym stemplem w paszporcie.
No dobrze, ale miało być o egzotycznym luksusie, którego na lotnisku Mohammed V w Casablance niewątpliwie brakowało. Tuż przy wyjściu z lotniska czekały samochody odwożące nas do leżącego o 2,5 godziny drogi Marakeszu. Całkiem fajne fury – czarne Mercedesy z wygodnymi siedzeniami w sam raz aby uciąć sobie drzemkę przed wieczorną inauguracją. Krajobraz w podróży zachwycał tylko na początku, gdyż szybko stał się powtarzalny i monotonny… W koło góry, pagórki, kaktusy, palmy, owce i czerwone, gliniane domki. Jak na ten „pierwotny” krajobraz nasze zdziwienie wzbudziła kontrola radarowa odbywająca się co kilkadziesiąt kilometrów pokonywanej autostrady. W czasie tej szaleńczej gonitwy 90km/h… raz zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej – wszak kofeina to aminokwas egzogenny i my kobiety nie jesteśmy w stanie go samoistnie produkować, a tym bardziej bez niego żyć!
Wjeżdżając do Marakeszu, po 12 godzinach w podróży, powoli zaczęłam wypatrywać tych luksusowych hoteli, w których mieliśmy przebywać. Co zastałam? Istny rogardiasz ruchu ludzkiego, zwierzęcego i samochodowego w jednym. Na dwóch pasach jezdni mieściły się średnio 4 samochody, a w poprzek drogi, całkowicie bez ładu i składu, przechodzili ludzie oraz niekiedy osły… Jak to się odbywa bez ofiar? Do końca nie wiem… Temu wszystkiemu towarzyszył widok uzbrojonych w karabiny żołnierzy i policjantów strzegących tamtejszego porządku. Brrr.
Nagle naszym oczom ukazała się woda, dużo wody… widok kilku fontann (przypominam, że jesteśmy na tarenach pustynnych) na raz musiał oznaczać, że zbliżamy się do celu. Jednak to nie był jeszcze moment, w którym zapiszczałam z radości. Stało się to dopiero później, gdy okazało się, że w naszym hotelu znajduje się… Kosmetyczny Instytut Dior! :)))
Hotel Es Saadi Palace to jak sama nazwa wskazuje to hotel o charakterze pałacu, otoczony zielonymi ogrodami, z ogromnym lobby i pokojami na kształt małych, stylowych mieszkań – komnat.
Widok z mojego pokoju zapierał dech w piersiach. Wychodząc na taras można było dojrzeć ogromny, turkusowy basen, który otaczały palmy i drzewa z apetycznymi pomarańczami. Wyobraźcie sobie ten moment, kiedy wychodzicie na taki taras – jest ciepło, Waszą skórę muska letni wietrzyk, powietrze jest rześkie i słychać szum wody, szelest roślin i śpiew ptaków…
Za plecami czeka na Was klimatyczne wnętrze z cudownym, dużym łóżkiem, łazienką wyglądającą jak królewski pokój, a we wnęce obok bogato zdobionych drzwi wejściowych jest intymne miejsce z wygodnym szezlongiem, gdzie aż się chce odpocząć i zanurzyć w jakiejś ciekawej powieści.
Klimat tego miejsca i gościnność obsługi hotelu sprawiła, że nigdy nie zapomnę doznań tamtych chwil. Jednego dnia gdy znaleźliśmy wolną chwilę pomiędzy konferencjami zwiedziłam hotel. Okazało się, że na piętrze znajduje się mała galeria sztuki z wystawą obrazów, gdzie indziej SPA, basen, sauna, kolejny basen, dwie restauracje…
Z kolei przysiadając w niezwykle klimatycznym holu w pobliżu recepcji, można liczyć na prywatny koncert leciwego Marokańczyka przygrywającego na tradycyjnej gitarce zwanej guembris, polewającego co jakiś czas marokański specjał – super słodką herbatę z mięty, którą nazwaliśmy syropem ;) Lokalne słodkości są naprawdę… słodkie, mogłabym przysiąc, że w życiu czegoś tak słodkiego nie jadłam.
A to jedyne dzikie zwierzę, które napotkałam w Afryce ;)
Jaki kraj taki obyczaj. Kultura Maroko
Przed wyjazdem nie czytałam zbyt dużo o kulturze Maroka, więc moja wiedza na temat zwyczajów Marokańczyków ogranicza się wyłącznie do doświadczeń tych czterech dni pobytu. Na pewno Marokańczycy są przyjacielscy, chętnie pomagają (szczególnie za pieniądze ;)), ale też w zderzeniu z tamtejszą miejską kulturą trzeba uważać na handlarzy – cwaniaków. Chwilami miałam wrażenie, że niektórzy z nich są pod wpływem… nie wiem czego, ale jak na znane mi standardy byli barrardzooo weseli i gadatliwi. To co mnie zaskoczyło i jednocześnie rozbawiło to ich doskonała znajomość… języka polskiego. Wyobraźcie sobie sytuację: przeciskamy się wąskimi alejkami wewnątrz targu, idziemy we czworo, nie rozmawiamy głośno, a z co drugiego stoiska słyszymy: „dzień dobry”, „w prawo”, „w lewo”, „zapraszam”, „dobra cena”. Najlepszy był jednak uliczny sprzedawca parasolek, który rozpoczął od ceny 30 dirhamów, a zakończył na 5. Gdy jednak po raz 10 odmówiłam zakupu pokazując, że nie mam już ani dirhama, na do widzenia zaskoczył mnie wierszykiem: „dobra zupa z bobra, jeszcze lepsza z wieprza” :D Generalnie było miło, ale pozostawieni sami na ulicach Medyny chwilami czuliśmy się odrobinę nieswojo. W taksówce, którą jechaliśmy nie działał ani jeden wskaźnik, paliły się też wszelkie możliwe kontrolki błędów – ale kto by się przejmował?! Żałuję, że mieliśmy mało czasu na zwiedzanie, na targu (Souk) w Medynie spędziliśmy raptem 40 minut. Kupiłam czarne mydło i olejek arganowy, po negocjacjach zapłaciłam niecałe 25zł za obie rzeczy (w Polsce sam olejek arganowy kosztuje ok. 100zł). Souk to zdecydowanie klimatyczne miejsce – przenikające się światła i kolory na hali targowej, ogromna ilość towarów, odgłosy tłumu, naganiających handlarzy, roznoszące się wokół zapachy, a po wyjściu – ogromny plac, który tego dnia niestety spływał w strugach deszczu. Przyznacie, że trzeba mieć pecha – pojechać do Afryki i trafić na deszcz? :P Tego dnia zwróciłam uwagę na tamtejsze kobiety. Zdziwiło mnie, że niektóre zakryte są od stóp do głów, niektóre noszą jedynie zakryte włosy i burki, inne zaś nie odbiegają ubiorem od Europejek. Do dziś nie wiem czemu istnieją tam takie różnice…
Dirhamy – narodowa waluta Maroka
Jeśli jesteśmy przy obyczajach. Na pewno udając się do miasta warto przyodziać coś osłaniającego ciało. Za pierwszym razem udając się na Souk popełniłam duży błąd i ubrałam kombinezon z krótkimi spodenkami. Gdy tylko wysiadłam z samochodu i zobaczyłam milion spojrzeń skupionych na sobie – od razu wiedziałam, że to był kiepski pomysł i natychmiast wróciłam do hotelu. Jak się potem okazało z relacji znajomej dobrze zrobiłam, gdyż nawet ona ubrana w jeansy, sweter, z czapeczką na głowie została kilka razy zaczepiona.
Zdjęcia w miejscach publicznych musieliśmy robić „z ukrycia”. Wielu Marokańczyków nie życzy sobie aby ich fotografować. Wszystkie zdjęcia zostały więc wykonane przypadkowo, naciskając na przycisk zwalniający migawkę aparatu zawieszonego na szyi.
Legenda o marokańskich kosmetykach i urodzie
Tak jak wspomniałam w poprzednim punkcie, na targu kupiłam dwa najbardziej znane marokańskie kosmetyki – czarne mydło i olej arganowy. Moim zdaniem produkty te nie odbiegają jakością od tych najlepszych, sprzedawanych w polskich sklepach. Jedyna różnica na korzyść Maroka to ceny, które są generalnie niższe od europejskich.
Mówi się sporo o arabskiej urodzie, że te kobiety poddają się wyjątkowym rytuałom zapewniającym im ochronę skóry w ciepłym, niesprzyjającym klimacie. Powiem szczerze, że nie odkryłam tego cudu, dla mnie marokańskie kobiety nie wyglądają w żaden sposób wyjątkowo. Za to niejednokrotnie widziałam bardzo pomarszczoną od słońca Marokankę, a filtrów przeciwsłonecznych tam jak na lekarstwo…
Wrażenia z konferencji P&G Vision House 2014
W relacji z P&G Vision House napisałam dużo o samej konferencji, ale z myślą o tym poście powstrzymałam się przed opisem wrażeń.
>> Moja relacja z P&G Vision House 2014 <<
Pomimo ogromnego zmęczenia podróżą na wieczornej gali otwarcia tryskałam energią i ciągle się uśmiechałam. Atmosfera tego miejsca i wydarzenia była niesamowicie energetyzująca… Do zabawy nie potrzeba mi było nawet szampana ;) Piękne wnętrze hotelu The Pearl nadało magiczny wyraz temu wydarzeniu. Zagraniczni prelegenci otwierający konferencję i opowiadający o tym co wiedzą, w co wierzą i co chcą zrobić, odcisnęli ślad, który – w moim mniemaniu – przyczynił się do sukcesu tej konferencji. Początek był bardzo dobry, kolejny dzień równie intrygujący i owocny, ale ostatni przyznam, że nieco mnie znużył. Gdyby nie wywiad z Olgą Kurylenko uznałabym, że jest to strata czasu, gdyż spotkania były krótkie i niewiele wnosiły do tego wydarzenia, równie dobrze mogłabym przeczytać materiały prasowe.
>> Wywiad z Olgą Kurylenko <<
The Beldi Country Club to miejsce gdzie odbyła się oficjalna gala Vision House, spotkanie z Olgą Kurylenko i pokaz najnowszych trendów.
Część gości w piątkowe popołudnie odlatywała do domu, podczas gdy nasza polska grupa musiała przeczekać ten czas do soboty. Zabrakło organizacji czasu wolnego na drugą połowę dnia. Wszystko musieliśmy planować i realizować na miejscu nie mając wiedzy na temat możliwości… Gdyby utrzymała się słoneczna pogoda z dwóch pierwszych dni, wystarczyłoby wyjść z hotelu i cieszyć się widokiem otoczenia. Szyki popsuł jednak całkowicie ulewny deszcz, który odpuścił nieco dopiero późnym popołudniem. Trochę pomógł wujek Google, ale co z tego skoro już w piątek trwał marokański weekend i sporo turystycznych miejsc było zamkniętych. Bardzo miło za to wspominam czas na toczących się rozmowach, wspólnie spędzonych w grupie chwilach… szczególnie wtedy kiedy trzeciego dnia po ostatniej konferencji wszyscy głodni poszliśmy do restauracji w hotelu The Pearl.
Bardzo głodna zjadłam wtedy znakomitego, europejskiego… kotleta z kurczaka, wypiłam pyszne cappuccino, a na deser… popatrzyłam na czekoladową bombę kaloryczną, którą zamówiło kilka osób z grupy. To był mile spędzony czas :)
Wygląd tego apetycznie wyglądającego steku jest mylący, okazał się niejadalny.
Za to Sushi i deser – perfekcyjne.
Czar prysł. Koniec bajki o Marakeszu
Jak to w bajkach – i nie tylko – bywa… w końcu czar prysł, a Królewna musiała zamienić się w Kopciuszka ;) Koniec przygody związanej z Marakeszem przywołał przejmujący chłód polskiej zimy. Z jednej strony był to powrót do bezpiecznego i znanego mi miejsca, z drugiej jednak – wywołał stan nienasycenia, pragnienia powrotu… być może jeszcze ten Książunio wróci z zagubionym pantofelkiem…? Jeśli nawet nie, to sama go znajdę! :D
W dzisiejszych czasach bajki o kopciuszkach przechodzą do lamusa, są marzenia realne do spełnienia, marzenia, które stają się celami. Kiedyś żywiono się nadzieją na lepsze jutro, ale dopiero od niedawna co raz odważniej mówi się, że o braniu sprawy we własne ręce. Tak jak koncern P&G pracuje nad tym by spełniać pragnienia tysięcy kobiet na całym świecie i aktywnie działa by to zrobić, tak my musimy dopomóc sobie i iluzję zamienić w rzeczywistość. Nadmierne myślenie wcale nie pomaga w życiu… Moje życie po przygodzie w Maroko sporo się zmieniło. Generalnie od pewnego czasu funkcjonuję inaczej, przede wszystkim do niczego się nie zmuszam, bo wiem, że droga w której zawsze będę sobą jest najlepsza z możliwych. Jedyne czego mi trzeba to inspiracji, która dopada mnie zawsze w najmniej oczekiwanym momencie… nie w chaosie – lecz w ciszy, spokoju. Wiem, że jeśli będę się tego trzymać – spotkają mnie kolejne cudowne momenty.
W ostatnim wpisie z podróży do Maroka przybliżę Wam moją wycieczkę do Ogrodów Jardin Majorelle, w których znajduje się muzeum upamiętniające projektanta i założyciela domu mody Yves Saint Laurent’a.
Koniecznie napiszcie czy byliście lub chcielibyście wybrać się do Maroka?
Jakie są Wasze wspomnienia z ostatnich podróży?
Czy podoba Wam się Marakesz przedstawiony na moich zdjęciach?